Wojna

Polak walczący z Rosjanami na Ukrainie: "Największym zagrożeniem są drony". Rozmawiamy z członkiem Legionu Międzynarodowego

2024-12-09 18:14

Nie każdy bohater nosi pelerynę – Kamil, polski żołnierz służący w Legionie Międzynarodowym na Ukrainie - ryzykuje życie w walce o wolność naszych wschodnich sąsiadów. Rozmawiał z nim Mateusz Pielka z Eska Toruń. Polski ochotnik opowiadał o trudach wojny, braterstwie oraz motywacjach, które skłoniły go do opuszczenia spokojnego życia w Polsce, by stanąć u boku ukraińskich obrońców. To niezwykła opowieść o odwadze, poświęceniu i nadziei w obliczu konfliktu, który zmienia świat.

Przedstaw się naszym Czytelnikom.

Cześć, nazywam się Kamil. Pochodzę z województwa kujawsko-pomorskiego. Jestem żołnierzem, który walczył na Ukrainie. Więcej szczegółów na swój temat nie mogę ujawnić.

W jakiej jednostce na Ukrainie służysz?

Służę w legionie międzynarodowym, który pomaga Ukrainie w walce z inwazją Rosjan. Można tam spotkać najróżniejszych ludzi z wielu zakątków świata. Mówimy m.in. o ludziach z Nowej Zelandii, Brazylii, Stanów Zjednoczonych, Hiszpanii, Francji, Norwegii, Japonii czy Kanady. Ludzie z wielu miejsc, którzy chcą walczyć, chcą pomagać wygrać tę wojnę. Legion działa na zasadzie jednostki specjalnej niż typowego, regularnego wojska. Nasza jednostka jest lepiej wyszkolona w większości niż wojska ukraińskie i nie działa z nimi we wszystkich miejscach frontu. Oczywiście są miejsca, gdzie walczą razem, ale jest to kompletnie inny odłam wojska ukraińskiego. To głównie piechota, nie ma tam czołgów czy artylerii. Walczy się tam m.in. za pomocą dronów czy też walki w okopach z bronią lekką. Legioniści są wysyłani na przykład jako zwiadowcy.

Czy ciężki sprzęt udziela wam wsparcia?

Posiadamy moździerze, ale nie w za dużej ilości. Dostajemy wsparcie od wojska ukraińskiego, które na przykład strzela z artylerii we wskazane cele i jednostki wroga. Czyli mamy wsparcie artyleryjskie. Czasami wspiera nas też lotnictwo.

Rozmawiałeś z chłopakami z innych krajów. Czy jest duża frekwencja, zgłasza się dużo, czy mało ludzi? Skąd jest najwięcej ochotników?

Zgłasza się sporo ochotników. Najwięcej osób pochodzi z Ameryki Łacińskiej. Tych ludzi spotkałem najwięcej. Z Brazylii, z Kolumbii, jest ich naprawdę bardzo dużo. Z krajów europejskich jest mniej, przynajmniej tych, co spotkałem. Przykładowo byłem w jednym miejscu, gdzie było 30 osób, a ponad 20 to byli ludzie z Brazylii czy Kolumbii.

W jakich językach porozumiewacie się na co dzień i w czasie działań?

Językami, które używa się w Legionie, jest ukraiński, angielski i hiszpański. Jeżeli nie zna się żadnego z nich, to ma się dość duży problem. Są tam osoby, które nie znają żadnego z tych języków. Na przykład mieliśmy takiego Francuza, który nie znał żadnego z wymienionych języków. Przez to był z nim spory kłopot.

Jakie funkcje w Legionie pełnią zagraniczni ochotnicy? Czy zajmują stanowiska dowódcze?

Funkcje dowódcze nad Legionem sprawują Ukraińcy na zasadzie bycia sierżantem czy też oficerem. Legioniści są zwykłymi żołnierzami. Nie pełnią funkcji oficerskich, bo to jest niemożliwe. To jest niby oddzielne wojsko, ale nadal stanowi odłam sił ukraińskich. Stopnie zostały przeniesione bezpośrednio z armii ukraińskiej.

Czy miałeś przed wyjazdem na Ukrainę doświadczenie wojskowe, militarne, paramilitarne?

Tak, w Wojsku Polskim spędziłem ponad rok w artylerii. To jest w sumie całe moje doświadczenie, które miałem wcześniej. Przed wojskiem, jakoś się tym wybitnie nie interesowałem. Po tym, jak skończyłem służbę w Polsce, to moje zainteresowanie poszło do przodu. Chodziłem na strzelnicę i sam się edukowałem w zakresie wojskowości.

Czyli dostałeś w Polsce przeszkolenie podstawowe?

Trochę więcej, ale powiem tak. Szkolenie, które otrzymałem na Ukrainie, było dużo szersze i cięższe niż to, którego doświadczyłem w Polsce. To krajowe porównałbym do takiego „przedszkola”. Na Ukrainie jak był trening, to dosłownie chciałeś wymiotować z przemęczenia. I to za każdym razem, jak cokolwiek robiłeś. U nas w kraju jest takie po prostu „głaskanie dziecka”.

Jak wyglądał dzień szkolenia przez Ukraińców już na miejscu?

To nie było szkolenie przez Ukraińców, robiły to inne osoby, które były w Legionie, tylko były bardzo doświadczone – to byli instruktorzy. W moim przypadku był to Amerykanin, Szwed i Hiszpan. Robili wszystko, żeby słabe osoby zwyczajnie odeszły, żeby nie wytrzymały. Słabi stanowią zagrożenie w warunkach wojennych, zwłaszcza gdy noszą broń z ostrą amunicją.

Zwykły dzień zaczynał się bardzo wcześnie, pobudka była o godzinie 5.30. Miałeś chwilę, żeby się oporządzić, potem była inspekcja łóżek. Czystość trzeba zachować. Wychodziło się i na początku było rozciąganie, następnie bieganie. W taki normalny dzień było to od 5 do 12 okrążeń po 400 metrów, tak mniej więcej. Następnie robiliśmy pompki, brzuszki oraz przysiady w bardzo dużej ilości. Były też dni, które były nazywane Hell Day, wstawałeś o godzinie 4.30 i od razu od rana zaczynało się rozciąganie, a potem bieganie po 20-30 okrążeń. Następnie miałeś pompki, brzuszki, przysiady, ale ilość tego była ogromna. Dosłownie ludzie na tych ćwiczeniach wymiotowali, bo inaczej się nie dało. Niektórzy specjalnie nie pili wody ani nic nie jedli przed, żeby tak nie skończyć. To w sumie niewiele pomagało.

Następnie była przerwa godzinna na śniadanie, lecz nie warto było jeść, bo i tak by się je zwróciło. Były biegi, zakładało się kamizelki kuloodporne i się z nimi biegało. Również były biegi z kolegą na chwycie strzeleckim na plecach na dystansie 200 metrów i z powrotem. Takie przykładowe ćwiczenia tam wykonywaliśmy.

Czyli trening był nastawiony m.in. na eliminację osób, które nie nadawały się na wojnę?

Sam trening miał wyeliminować słabe osoby, bo jeżeli ktoś nie jest w stanie przebiec 20 okrążeń, czy zrobić 50 pompek i innych podobnych rzeczy, to fizycznie się zwyczajnie nie nadaje. Jeżeli chodzi o osoby, które stwarzają zagrożenie, które są z tobą w zespole, to mówimy już o ćwiczeniach z taktyki, gdzie niektórzy przyjeżdżali tam bez żadnego wyszkolenia wojskowego i nie potrafili zrozumieć podstaw takich, że gdy masz kontakt z przodu, to rozchodzisz się na boki, a nie kładziesz się na ziemi i strzelasz przed siebie. Bo były takie sytuacje, gdzie ktoś tak zrobił i przypadkiem zabijał swojego kolegę z drużyny, bo nie chciał się przesunąć w tę lewą stronę w trakcie ostrzału.

Chciałem cię zapytać o twoje motywacje.

Motywacje? Coś jest w tym, że chciałem zrobić coś nowego, sprawdzić się w czymś innym. Jakaś chęć pomocy innym ludziom na pewno też za tym stała, ale ogólnie to chyba po prostu chęć robienia czegoś w życiu. Tyle mogę na ten temat powiedzieć. Na pewno nie ma za tym żadnej specjalnej ideologii, raczej ludzki odruch.

Jak wspominasz przyjęcie do jednostki? Jak to wyglądało? Jaka była twoja droga, jak wyjechałeś stąd z kujawsko-pomorskiego na Ukrainę?

Droga do jednostki wyglądała tak, że po przekroczeniu granicy Polski z Ukrainą udałem się do specjalnego punktu, w którym zostałem przyjęty. Nie mogę podać żadnych szczegółów w tym zakresie. Potem przyjechaliśmy do następnego miejsca, gdzie przebywałem przez kolejne 4 dni. Mieliśmy tam straszne problemy z wodą. Nie było możliwości mycia się pod prysznicem, czy korzystania z wody z niektórych kranów, więc piliśmy praktycznie cały czas herbatę. W końcu udało nam się znaleźć jakiś sklep, co nie było takie łatwe. Do sklepu szliśmy 2,5 km żeby coś kupić.

Nieopodal było jezioro, więc tam sobie chodziliśmy. Dużo osób ciepło nas przyjęto. Jak sobie gdzieś szliśmy, to wszyscy się witali i byli bardzo serdeczni w stosunku do nas.

Po paru dniach pojechaliśmy do trochę większego miasta, gdzie przebywaliśmy na posterunku ukraińskim. Tam już było dość ciekawe. Spędziliśmy tam trzy dni, mieliśmy też do dyspozycji normalny prysznic, wyżywienie i inne niezbędne rzeczy.

To był dobry czas. Byłem tam z Anglikiem, Hiszpanem, Kolumbijczykiem i Wenezuelczykiem. Brzmi trochę jak w kawale - para chłopów wchodzi do baru i tak w sumie było. Mieliśmy dużo wolnego czasu. Taką śmieszną historię opowiem. Odkryliśmy nieodległą rzekę. To była taka trochę górska rzeka i znaleźliśmy tam zepsutą lodówkę. Stwierdziliśmy w naszych genialnych głowach, że dobrym pomysłem będzie zrobienie z niej łódki. Dosłownie ten Hiszpan, który był z nami wszedł do znalezionej lodówki, i tak go puściliśmy po rzece.

To było dość śmieszne. Poznałem też tam bardzo fajnego ukraińskiego kapitana. To był naprawdę cudowny człowiek.

On był kapitanem w desancie. Miałem z nim dużo pogaduszek, bo tam uczyłem się iluś języków, w tym też rosyjskiego. O dziwo rosyjski do ukraińskiego nie jest aż tak podobny, jak się wszystkim wydaje. Niektóre słowa są podobne. Jakoś ten dialog tam prowadziliśmy, na kawę parę razy poszliśmy. Mieliśmy też w tej mieścinie różne testy językowe, czy też psychologiczne.

Jak byś opisał relacje z Ukraińcami na miejscu?

Z żołnierzami bym powiedział tak: to, że się tam tak dużo pije, to jest prawda. Nawet podam przykład. Byliśmy już w łóżkach, to była chyba godzina 23.30. Nagle jeden z nich otwiera do nas drzwi do pokoju. I mówi do mnie - chodź, chodź. Myślałem, że on chce porozmawiać, coś mi powiedzieć, bo wcześniej dużo dyskutowaliśmy. Przyszedłem do nich, a na stole stoi butelka wódki, pokrojona kiełbasa, jakiś chlebek i zaproszenie żeby się z nimi napić. W pierwszej chwili miałem myśl, że to nie jest dobry pomysł, ale jednego, dwa z nimi wypiłem, chwilę pogadaliśmy i poszedłem spać.

Zwykli ludzie, cywile byli bardzo mili. Za każdym razem jak szliśmy to mówili dzień dobry, dzień dobry. Na przykład chcieliśmy wejść do autobusu, zapłacić kierowcy za przejazd, a on powiedział, że za darmo nas przewiezie, otwierał nam tylne drzwi, my wchodziliśmy i tak mogliśmy sobie jechać. Lokalna ludność była bardzo miła.

Chciałem zapytać o innych członków Legionu. Często mówi się, że na przykład Francuzi czy Hiszpanie są tacy „delikatni”. Jak znosili warunki szkoleniowe, tam na miejscu?

Spotkałem jednego Hiszpana. Miał słabe przeszkolenie wojskowe. Opiszę go - metr siedemdziesiąt pięć może siedemdziesiąt kilogramów wagi. Dużych szans nikt mu nie dawał, ale o dziwo na treningach jakoś dawał radę, aczkolwiek po pierwszym tygodniu skręcił kostkę w trakcie biegu. Ale tak, to bardzo fajny chłopak. Francuz był jeden, o którym wspominałem, nie znał języka i trzeba było za nim chodzić na telefonie z tłumaczem Google, żeby cokolwiek wytłumaczyć. Długo to nie potrwało, bo z tego, co się orientuje, rozwalił sobie kolano i po paru dniach wylądował w szpitalu. Już go więcej nie widziałem.

Ogólnie jeżeli chodzi o wodę, to wszyscy narzekali, ciężkie to było, ale wiadomo, w takich miejscach trzeba sobie jakoś radzić i zacisnąć zęby. Na przykład w samej jednostce kąpaliśmy się też w pobliskim jeziorze. Były także opcje pryszniców.

Opowiedz o jedzeniu, które dostawaliście w jednostce.

Jedzenie, które tam dostajemy, to jest inna bajka. Dzienne jedzenie, które otrzymywaliśmy w jednostce, to może było 1600 kalorii, może nawet mniej. Na śniadanie na przykład była kasza polana sosem i do tego parówka, która po upieczeniu nawet nie zmieniała koloru.

Wyglądała trochę jak taki „trup”, ale trzeba było jeść, do tego zawsze było trochę szyneczki, czy sera, jakieś jabłko, czy mały kawałek ciastka. Na obiad czy na kolację było zazwyczaj to samo, czasami jakieś zmielone warzywa, kawałek mięsa itp. Zawsze była zupa. Tak jak ja nie lubię zup, to tam mi zupy naprawdę zasmakowały. Największym zaskoczeniem, czego w Polsce nigdy nie widziałem, było że w jednej zupie był makaron i ziemniaki. „Zniszczyło” mi to głowę za pierwszym razem, aczkolwiek to było dobre.

Ogólnie rzecz biorąc jedzenia nie określiłbym jako dobre, ale nie było innego wyjścia, żeby jeść, więc też się wspomagaliśmy, pijąc szejki białkowe oraz jedząc batony proteinowe. Musieliśmy te odżywki białkowe jeść, żeby się szybciej regenerować przy dużym wysiłku fizycznym.

Możesz coś powiedzieć o strukturze dowodzenia, komu podlegacie, kto wami dowodzi?

Nie można na ten temat mówić.

Jak wyglądał pierwszy dzień w polu? Kiedy was wysłali do zadania?

Pierwszy dzień w polu dla mnie wyglądał tak, że jechaliśmy do miejsca, w którym mieliśmy się zebrać i dosłownie po chwili doszło do ostrzału ze strony Rosjan. To nie była jakaś długa ani krótka wymiana ognia, można powiedzieć około pół godziny, może trochę więcej. Po tym czasie wszystko ucichło, była kompletna cisza i więcej nic się nie zdarzyło.

To działo się daleko od głównych działań frontowych?

Nie, ale w kilometrach nawet nie jestem w stanie powiedzieć tak szczegółowo.

Jak myślisz, to była regularna armia czy raczej jakieś dywersyjne grupy mogły przeniknąć przez linię frontu?

Wydaje mi się, że to były dywersyjne grupy, to było za daleko od głównego frontu, żeby to była regularna armia rosyjska.

Mieliście jakieś straty, rannych?

Tak, jeden z moich kolegów teraz jest na wózku i praktycznie do końca życia tak zostanie, niestety. Przykra sytuacja. Taka jest wojna.

Pierwsza akcja, w której użyłeś broni?

To była właśnie ta z pierwszego dnia, o którym opowiadałem.

W co jesteście uzbrojeni? Jaki sprzęt dostaliście?

Niektórzy mają polskie karabiny, groty, co pewnie nie zdziwi. Karabiny AK w różnych typach. Niektórzy Legioniści są też uzbrojeni w granatniki, RPG, czy też ciężkie karabiny maszynowe, mamy również moździerze. Ogólnie, jeżeli mówimy o drużynie, to jest bardzo zbliżona do polskiej czy rosyjskiej, to bardzo podobnie wygląda. Jest dowódca, medyk, wszystko jest takie same. Jest człowiek, który idzie z ciężkim karabinem maszynowym i to jest wszędzie, to musi być. Żołnierz, który ma wyrzutnię RPG. I tyle. A karabiny to grot, AK, AR-15. Niektórzy przywieźli swoje karabiny, tylko na to trzeba mieć specjalne papiery, aby móc to zrobić.

Co dostajecie od armii ukraińskiej? Jeżeli są braki, musicie je sami uzupełniać?

Jeżeli chodzi o wyposażenie, to dostajemy od Ukraińców wszystko. Najpotrzebniejsze rzeczy, wiadomo, nie jest to bardzo wysokojakościowe, więc najlepiej kupić sobie wszystko samemu. Na Ukrainie jest dużo taniej niż w Polsce i na przykład za hełm, mówimy o dobrym hełmie, trzeba zapłacić około 20-30 tysięcy hrywien. To jest około 6 tysięcy złotych. Na wszystko trzeba liczyć 10-11 tysięcy. Wszystkie rzeczy na zimę, czy spodnie, czy resztę umundurowania można sobie kupić. Ja kupiłem, zapłaciłem za spodnie 2 tysiące hrywien, to jest około 200 złotych. Po pierwszym dniu na kolanie zrobiła się dziura, więc trochę mi się przykro zrobiło, ale wynikało to z tego, że mieliśmy ćwiczenia na zasadzie biegu do magazynka, jak najszybszego przeładowania, zrobiłem ślizg i jakoś mi się spodnie podarły i dosłownie na prawym kolanie mam dziurę.

Jak wrócisz na Ukrainę, bo wiem, że za jakiś czas kończy ci się urlop, w którą stronę mniej więcej was rzucą?

Nie jestem w stanie powiedzieć, a nawet jakbym był, to nie mogę. Ale na pewno na front, na przód.

Jakie masz plany na później, kiedy wojna się zakończy?

Jeżeli wojna się skończy i uda mi się to przeżyć i nie będę miał aż tak wielkich uszczerbków na zdrowiu, czy na psychice, to na pewno zacznę wszystko od nowa w Polsce. Wszystko. Albo przynajmniej będę próbował.

Jak długo planujesz być w Legionie?

Kontrakt, który się podpisuje, trwa trzy lata. Można go zerwać po sześciu miesiącach pobytu tam lub mogą z Ciebie zrezygnować, wysłać Cię do domu. Nie wiem tak szczerze, ile mam tam zamiaru być. Mam nadzieję, że będę przebywał tam do tego czasu, aż wszystko się skończy, chyba że doznam jakiegoś poważnego zranienia, to wiadomo, że wtedy będę musiał wrócić i zakończyć swoją „karierę”.

Jakie straty ponosi Legion w porównaniu do typowej ukraińskiej jednostki?

Oni ponoszą bardzo duże straty. Jeszcze jak tam byłem, słyszałem o takiej sytuacji, że pewien oddział stracił ponad 80% swojego stanu osobowego przez rosyjskie drony. Trzeba powiedzieć, że Ukraińcy czasami są wysyłani w pewnej części jako „mięso armatnie”, są brani po prostu z cywila prosto na front. Takim ludziom nie daje się za dużo szansy na przeżycie. Oni sami wiedzą, że są wysyłani, pożyją może 10-17 dni. Też rozmawiałem raz z jednym ukraińskim lekarzem, który mówił, że syn jego siostry był na froncie 17 dni i wrócił bez ręki i nogi.

Co jest największym zagrożeniem dla żołnierzy z Legionu?

Drony są bardzo dużym zagrożeniem, bo bardzo ciężko jest się przed nimi bronić. Teraz one są tak zrobione, że dron może lecieć, zrzucić minę, granat, czy też wlecieć w żołnierza i wybuchnąć. Więc uważam, że drony są największym zagrożeniem, jakie może być w tym momencie.

Czy planujesz ewentualnie, bo będziesz miał duże doświadczenie, karierę w polskiej armii?

Nie, już nie. Polska armia jest dość specyficzna. Teraz próbują ją zmienić, bo jak widzę, jak to wygląda, jaki tam jest „beton”, to aż odechciewa się tam być. Niby robią tę dużą armię, ale robią to na zasadzie wujek, tata pułkownik itd., biorą ludzi, którzy kompletnie nie znają się na wojskowej robocie, wstawiają ich na wyższe stanowiska. Ci ludzie nie mają w ogóle pojęcia o tym, co mają robić. Więc na pewno tam nie wrócę. Jeżeli ktoś chce się sprawdzić, spróbować, to jak najbardziej.

W dzień zwycięstwa będziesz świętował?

Oj, na pewno będę świętował.

Gdzie chciałbyś spędzić dzień zwycięstwa? W Polsce czy na Ukrainie w Kijowie?

W Kijowie, byłaby to piękna wizja na pewno.

A gdyby cię zaprosili, wziąłbyś udział w paradzie wojskowej?

Tak, na pewno.

Dziękuję za rozmowę.

Dzięki bardzo.

Wojna na Ukrainie. Dym nad miastem